Rozdział 3
-No dobra, kompletnie mnie
popierdoliło, ale to chyba dobra droga, żeby dostać informacje od tych
oszołomów. - pomyślałem. – A pieprzyć to! Dwa tysie złotych Valoriańskich to
suma, za którą można zrobić coś takiego.
Księżyc tej nocy był w nowiu,
czyli mówiąc w języku chłopskim – ciemno jak w dupie. Ażeby dopełnić opisu nocy
warto dodać, że mgła przybrała konsystencję mleka. Zsiadłego. Nie widać
własnych stóp, czyli, cholercia, idealny czas na podpierdzielenie czegoś
głównemu kapitanowi tutejszego garnizonu. Ta, czasem aż sam siebie zaskakuję
pomysłowością. Ale do rzeczy. Podkraść się pod chałupę komendanta trudno nie
było, wystarczyło tylko podejść miarowym
krokiem, bo i tak nic nie widać. Tu
poszło gładko, można powiedzieć, że za gładko i od samego początku coś mi nie
pasowało. Dopiero po tym, jak wlazłem do chałupy, wszystko stało się jasne. Ten
dziad właśnie posuwał swoją żonę. I właśnie wtedy nawiedziła mnie najbardziej
popierdolona myśl w całej historii tej krainy. Coś, co mogło dostarczyć mi masę
informacji, leżało, połyskując lekko w nikłym blasku woskowej świecy. Było
tylko na wyciągnięcie ręki! No więc, nie czekając na rozwój wydarzeń, po prostu
złapałem ten pas cnoty jak leżał i tak jak się to najzwyczajniej w świecie w
takich sytuacjach działa – zacząłem spierdalać ile tylko sił w kulasach.
Może by i to pomogło, gdyby wiszące w powietrzu mleko nie zaczęło
świecić i drzeć się jak jasny skurwysyn.
- Tyle jazgotu o jeden mały
pierdolony kawałek blachy… - pomyślałem – Ciekawe, czy Romata kupił go, żeby
jego kochana połowica nie dawała dupy przybłędom, czy też, żeby jego kochane
wojsko, nie posuwało jej jak tylko tego nie widzi?
Chwilowo jednak nie było to
ważne, bo mgła robiła się coraz jaśniejsza, a co najgorsze, tam gdzie miał być
koń nie było nawet końskiego placka. Czas najwyższy poszukać skurczybyka i jak
tylko nadarzy się okazja to… Kupić swojego. Brak grosza przy dupie pokazuje
horyzonty, jakich bogacze nawet sobie nie wyobrażają. A jako, że ostatnio nie
miałem nawet na nocleg, to i z kupnem konia się nie trudziłem, bo plan był
prosty. Podpierdoli się jakiegoś. Jakiegoś. Skądś. Najgorsze jest to, że konia
nie ma, żołnierze są, kuśka stoi, krew hula, a mnie szlag jasny trafia. Kurwa,
myśl logicznie. Zaraz, przecież niedaleko drogi jest rzeka. Ale jak przepłynąć
ją z tym żelastwem? Poszuka się łodzi. I dalej w te pędy biegnę w stronę rzeki,
a mgła jest już koloru dobrze wypieczonego kurczaka. No w dupę! Nie ma łodzi,
ale za to jest sterta bali, które wieśniacy niedawno spławiali. Nie ma co
czekać, trzeba brać, zanim się gmina upomni, więc niewiele myśląc włożyłem pas
na siebie, zepchnąłem jeden pień i zacząłem żeglować. Duma, z bycia kapitanem
na okręcie bojowym była przeogromna.
·
Dwa dni później, po zmierzchu,
zmierzałem już w stronę karczmy „Pod Kiepem”, gdzie lokalne zbiry raczyły się,
rozcieńczanym przez cwanego barmana, piwem. Od razu i z hukiem wpierdoliłem się
na zaplecze, gdzie żwawo wyskoczyło z pochew cztery szable i kordelas.
- Proszę, proszę, kogo to
widzimy? Czyżby to nie ten kmiotek, który próbował dołączyć do nas kilka dni
temu? – spytał ospowaty. – Masz dla nas coś ciekawego? Jeśli nie to spieprzaj
stąd, póki masz jeszcze czas, durniu.
- A czy coś takiego robi na was
wrażenie? – rzekłem, rzucając na stół żelazny pas.
Zaplecze ryknęło gromkim
śmiechem, nadziewanym klepaniem się po brzuchu i załzawionymi oczami.
- Osz ty skurwysynu! – ryknął
barczysty, który ledwo trzymał się teraz na swoim krześle, zanosząc się od
śmiechu. – To ty wywinąłeś ten numer!
Biednego komendanta chuj trafia, bo jego babę już świerzbi między nogami i ma
chęci na pół oddziału. Nieźle się spisałeś, to przyznam. Co do naszego spotkania, to bądź jutro przy
tawernie, która jest dwie mile na południe od klasztoru. Mam nadzieję, że wiesz
gdzie to jest?
- Wiem, nie musisz się martwić.
- No i właśnie takich ludzi
lubię, konkret to podstawa. A teraz żegnam, nie masz już tu po co siedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz