poniedziałek, 25 czerwca 2012

Ankaryjskie opowieści część II

Nieznajomy wszedł do pokoju na piętrze, ja za nim.  Oprócz łóżka wypchanego słomą, małego stolika i małego okna ze świńskiego pęcherza nie było tu nic, co pokazywałoby, że to najlepszy pokój w tej gospodzie. Zleceniodawca nie był tym zażenowany, rozsiadł się na łóżku, skrzyżował ręce na piersi i spojrzał się na mnie nie ściągając kaptura. Przez chwilę słychać było tylko deszcz.
–No dobra, nie ma czasu na takie milczenie. –powiedział. – Mam dla Ciebie pewne zlecenie i gdyby nie fakt, że przeżyłeś tyle na arenie, to nawet bym nie raczył na Ciebie spojrzeć. Ale do rzeczy. Z opactwa, które jest dwie mile na północ stąd porwano Serafię. Niby nic poważnego, bo to wojowniczka nie w ciemię bita, ale Kapitan z Bellueve podejrzewa, że to sprawka ludzi z Sakkary, tej sekty, wiesz o co  mi chodzi? Dobra, więc idąc dalej, Serafia ma się odnaleźć i jest za to całkiem pokaźna sumka, bo dwa tysiące złotych Valoriańskich monet na papierze jest chyba całkiem wyraźnym znakiem, że mu zależy. Namyśl się. Resztę informacji znajdziesz w forcie w Bellueve, zaraz przy wiosce.
Nieznajomy wstał, sięgnął ręką pod płaszcz i wyjął zwitek papieru. Było coś tam wypisane, Lech chuj go wie co, bo nigdy mi liter na oczy nie pokazano.
- Dobra. - powiedziałem. - Nagroda jest interesująca, a uzbrojenie czy konia dostanę u was?
- Dostaniesz, o ile się zgłosisz do Komendanta. – rzekł nieznajomy powoli wychodząc. – Miłej nocy Gladiatorze. Zapowiada się jutro ciekawy dzień…
***
Przed świtem wyruszyłem jeszcze kamienistą drogą do fortu  w Bellueve, żeby dowiedzieć się więcej o tym zleceniu. W końcu dwa tysiące to sumka, która pozwoli się rozkręcić po wyjściu z areny, a jak to mówią, żadna praca nie hańbi, więc nie ma co zwlekać. Cztery mile drogi poszło spokojnie, pewnie ostatniej nocy, straż zrobiła sobie mały wypad na gobliny, bo ostatnio te małe popieprzeńce dały się ostro we znaki kupcom, co było słychać chociażby wczoraj na targu.
Po dotarciu do celu, jakim był główny plac tego fortu, od razu rozpoznałem Kapitana. A niech mnie stara koza, jeśli ktokolwiek byłby dziada nie rozpoznał. Za stołem siedział wysoki, barczysty chłop, w pełnym rynsztunku, z szablą długą na 3 stopy i tarczą z wyrytym herbem, jednak nie królestwa, lecz swoim. No tak. Jak zwykle byle herbowa cipa dostaje się na wyższe stanowisko, gdy zdolni wojacy z chłopskich rodzin są olewani ciepłym moczem. A niech by piorun strzelił te psy herbowe. Ale robota robotą, więc nie ma co czekać.
- Robota podobnież jest tu? – spytałem z lekkim przekąsem. – Pismo to dostałem i informacji więcej zechciałbym.
-Taa? A czemu miałbym zlecać coś takiemu obdartusowi? Hę? – spytał głupkowato Komendant. – Może jesteś kolejnym zbirem, który liczy na łatwą kasę, a który sra w gacie na widok krwi? Jak udowodnisz swą wartość, pokrako?
- Choćby tak. – Wziąłem mocny zamach i rzuciłem jednym z mieczy w stronę szubienicy. Miecz wbił się w drewniany słup, jednocześnie przecinając sznur na którym wisiały zwłoki jakiegoś chłopa.- To jak Komendancie? Starczy?
- A niech mnie piorun strzeli człowieku, jeśli Cię nie wezmę w swe szeregi! – krzyknął Kapitan, jednocześnie podnosząc się ze stołka. – Gdzieś się tego nauczył?
- Nie jest to ważne. – odpowiedziałem. – Teraz chciałbym, żeby szanowny Kapitan uraczył mnie wiadomościami o tej chędożonej Serafii.
-Nie ja Cię tym uraczę. - powiedział z lekkim uśmieszkiem, dość szelmowskim. - O tej Twojej "chędożonej Serafii" wie sporo Roco, ale on obecnie pilnuje koni. A tak na marginesie, to nie nazywaj mnie Kapitanem, jestem Romata. Może wyjawisz wreszcie swoje imię, hę?
-Jestem Lee. Gdzie znajdę tego Rico?a
-Roco. Jest przy stajniach, o tam. - wskazał palcem kierunek. - On powie Ci wszystko co ustalono do tej pory. Ale jeśli stoi za tym Sakkara to radziłbym spieszyć się, bo oni lubią krwawe zakończenia. Ostatnio można tych skurwysynów wszędzie spotkać. A niech ich szlag, mam nadzieję, że ją znajdziesz.
-No to nie marnuję czasu. Na razie Romata.
-Bywaj Lee
***
Stajnia nie była obszerna, jeśli w ogóle można to było nazwać stajnią. Właściwie był to plac ogrodzony lichym płotem i zadaszony, czymś co może dziesięć lat temu można było nazwać dachem. Plac miał może trzydzieści na trzydzieści stóp, a chodził po nim jeden koń - ot cała stajnia. Zasadniczo, posiadanie konia w tej okolicy było luksusem, więc chomąto  ciągnęły tu woły, a jeszcze częściej baby, bo na kobietę mógł pozwolić sobie każdy chłop, na woła już nie. Roco nie należał do takich, co ciężko ich rozpoznać, a składało się na to kilka powodów. Pierwszym był fakt, że cały czas przesiadywał pod bramką do "stajni", odchodził od niej tylko wtedy, gdy szedł się odlać, choć i to ograniczało się do podejścia pod mur. Drugim powodem było to, że Roco niezbyt specjalnie dbał o odzienie. Owszem, czasem dostawał porządne po mordzie od Kapitana, ale w gruncie rzeczy Roco  nie należał do takich, co przejmują się stanem swego sprzętu, więc buty miał po cholewy umorusane w końskim gównie, do tego jeszcze dochodziły dziurawe portki, które składały się wyłącznie z łat i krótka pordzewiała kolczuga. Trzecim powodem był fakt, że Roco śmierdział. Jego fetor był ordynarnie koński, zmieszany z nutką potu. To sprawiało, że wszędzie było wiadomo, że Roco gdzieś idzie, jego zapach "podążał" dobre pięćdziesiąt stóp przed nim, także ci, którzy chcieli uniknąć spotkania z nim, mogli się szybko wycofać z pola potencjalnego spotkania. Przez długą chwilę myślałem jak taki debil może wiedzieć cokolwiek o tej zaginionej Serafii, bo na zbyt rozgarniętego nie wyglądał. Jednak jak to powiadają chłopi: "nie oceniaj drugiego po odzieniu jego" było bardzo dobrze obrazujące całą sytuację. Gdy tylko się zbliżyłem, on zaczepnie zaczął rozmowę.
-A czegóż tu szuka biedna, zbłąkana duszyczka? - spytał ironicznie. - Czyżby kolejny niedzielny wojownik, który planuje zgarnąć nagrodę za Serafię? Ach tak, na pewno. Przecież to widać. Nie musisz się odzywać, wiem czego szukasz i czego potrzebujesz, było już wielu śmiałków przed Tobą. W tej wieży w samym rogu fortu znajdziesz broń i zbroję, o resztę pytaj mnie. To jak kurwa będzie, robimy interes?
-Może jeszcze zechcesz, żebym Ci załatwił nockę w burdelu, skurwysynu? - pomyślałem.
- Najpierw informacje, później zobaczę ile warte jest to Twoje czcze gadanie. - powiedziałem.  
-Dobra dobra, Ty mi tu się chłopie nie spinaj. - powiedział. - Jak na razie wiadomo nam, że Serafię uprowadzono dobre dwa dni temu z klasztoru tuż przy Bellueve, stamtąd wyniosło ją dziesięciu chłopa, wszyscy zakapturzeni niczym kaci, a żadna z sióstr nie stanęła w jej obronie, bo to i kurwa ciekawe jak, jeśli się od małego do gryzmolenia piórem przyzwyczajonym jest. Ale przecież Komendant szanowny, nie ominął formalności w raporcie, kurwa jego mać. Ale wracając, to jedną nawet dość porządnie wyruchano, bo do tej pory podobno na nogi nie stanęła. Toć to tak się dzieje, jak się nigdy w życiu nikomu dupy nie nadstawiało, a potem cała zgraja zechce sobie właśnie na takiej pochędożyć. Później te skurwysyny poszły nad rzekę i trop się urywa. I w pizdu z całym śledztwem. To właściwie tyle z mojej strony. Jeśli byłby jaki problem to przyłaź. A za jinformacje to może nockę w zamtuzie byś mi zafundował, co?
-Spieprzaj, albo zafunduję Ci takiego kopa w dupę, że chłopi na polach wezmą Cię za sokoła. - odpowiedziałem. - Czas szukać tej chędożonej Serafii...
-A krzyż Ci na drogę. - powiedział Roco. - I chuj w dupę!   
***
Wieczorami, jedyna w tej wiosce karczma była jak zwykle pełna wszelkiego tałatajstwa, które chętne było do piwa, dziewek i lania w mordę, gdzie i kogo popadnie.  Rozsiadłem się w szynkwasie, by zaczerpnąć choć trochę informacji, ale jak tu do kurwy nędzy wyciągnąć coś od kogoś, jeśli się ma pustą sakwę? Coraz częściej zastanawiałem się co mi tak właściwie ta wolność dała? Możliwość spania pod gołym niebem, głodowania, odczuwania publicznych drwin kierowanych w stronę tego pierdolonego biedaka, który nawet nie wie co z sobą począć po tylu latach roboty w roli gladiatora? Cóż, mogłem i wydzierać informacje siłą, lecz nie skończyłoby się to dobrze, ani nie poprawiło mojej reputacji, więc nawet nie myślałem o takim obrocie sprawy. Należało jednak, przynajmniej tak podpowiadał mi rozum,  dołączyć do przemytników, którzy pewnie siedzieli na zapleczu i żłopili zimne piwo z glinianych kuflów. Teraz tylko pozostawał problem dostania się tam...
-E, Ty, cho no tu! - syknął ktoś. - Tu na zaplecze idioto!
***
Zaplecze cuchnęło piwem i lokalną odmianą tytoniu, chętnie paloną przez wszystkich bywalców karczmy. Fajka wodna stała na środku okrągłego stołu, dookoła którego siedziało na krzesłach  pięć osób: czterech mężczyzn i kobieta. Kobieta wyraźnie była znudzona towarzystwem, chociaż piłą na równi z chłopami. Nagle odezwał się jeden z brygady.
-Patrzajta ludzie, toż to chłop tęgi, przyda się nam, nie? - powiedział ospowaty, zupełnie jakbym był jakimś towarem, do zakupu  którego namawia się niezdecydowanego klienta . -Widać, że hulaka, skory do bitki i niejednego powalił. Mam rację, nie?
-Ano, masz...
-Zewrzyj gębę, nie pytano Cię o nic! - warknął barczysty, prawdopodobnie dowódca szajki. - Ciekawi mnie co widział, chociaż nie jestem pewien, czy to nie ten, co go Malcolm tyle lat na uciechę ludzi trzymał. Może to Ty?
-Ja.
-I tak się nam odpowiada, kochanie. - powiedziała zalotnie kobieta. - Jeśli będziesz grzeczny i wykażesz się czymś nadzwyczajnym, to może słodka Avril pozwoli Ci skosztować swego ciała...
-Dobra Av, nie rób mu nadziei. - rzekł czarnoskóry. - Ale teraz na temat. Jeśli chcesz dołączyć do naszej brygady musisz czymś wśród nas zasłynąć. Nie wiem czym, nie wiem jak, wiem, że masz nas zaskoczyć. To tyle. Jeśli już będziesz miał dla nas coś ciekawego, znajdziesz nas tutaj.
-W takim razie zbieram się. - odpowiedziałem sucho. - Jeszcze wrócę...      



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz