czwartek, 17 stycznia 2013

Ankaryjskie opowieści część III

Rozdział 3

-No dobra, kompletnie mnie popierdoliło, ale to chyba dobra droga, żeby dostać informacje od tych oszołomów. - pomyślałem. – A pieprzyć to! Dwa tysie złotych Valoriańskich to suma, za którą można zrobić coś takiego.

Księżyc tej nocy był w nowiu, czyli mówiąc w języku chłopskim – ciemno jak w dupie. Ażeby dopełnić opisu nocy warto dodać, że mgła przybrała konsystencję mleka. Zsiadłego. Nie widać własnych stóp, czyli, cholercia, idealny czas na podpierdzielenie czegoś głównemu kapitanowi tutejszego garnizonu. Ta, czasem aż sam siebie zaskakuję pomysłowością. Ale do rzeczy. Podkraść się pod chałupę komendanta trudno nie było, wystarczyło tylko  podejść miarowym krokiem, bo i tak nic nie widać.  Tu poszło gładko, można powiedzieć, że za gładko i od samego początku coś mi nie pasowało. Dopiero po tym, jak wlazłem do chałupy, wszystko stało się jasne. Ten dziad właśnie posuwał swoją żonę. I właśnie wtedy nawiedziła mnie najbardziej popierdolona myśl w całej historii tej krainy. Coś, co mogło dostarczyć mi masę informacji, leżało, połyskując lekko w nikłym blasku woskowej świecy. Było tylko na wyciągnięcie ręki! No więc, nie czekając na rozwój wydarzeń, po prostu złapałem ten pas cnoty jak leżał i tak jak się to najzwyczajniej w świecie w takich sytuacjach działa – zacząłem spierdalać ile tylko sił w kulasach.

Może by i to pomogło,  gdyby wiszące w powietrzu mleko nie zaczęło świecić i drzeć się jak jasny skurwysyn.
- Tyle jazgotu o jeden mały pierdolony kawałek blachy… - pomyślałem – Ciekawe, czy Romata kupił go, żeby jego kochana połowica nie dawała dupy przybłędom, czy też, żeby jego kochane wojsko, nie posuwało jej jak tylko tego nie widzi?

Chwilowo jednak nie było to ważne, bo mgła robiła się coraz jaśniejsza, a co najgorsze, tam gdzie miał być koń nie było nawet końskiego placka. Czas najwyższy poszukać skurczybyka i jak tylko nadarzy się okazja to… Kupić swojego. Brak grosza przy dupie pokazuje horyzonty, jakich bogacze nawet sobie nie wyobrażają. A jako, że ostatnio nie miałem nawet na nocleg, to i z kupnem konia się nie trudziłem, bo plan był prosty. Podpierdoli się jakiegoś. Jakiegoś. Skądś. Najgorsze jest to, że konia nie ma, żołnierze są, kuśka stoi, krew hula, a mnie szlag jasny trafia. Kurwa, myśl logicznie. Zaraz, przecież niedaleko drogi jest rzeka. Ale jak przepłynąć ją z tym żelastwem? Poszuka się łodzi. I dalej w te pędy biegnę w stronę rzeki, a mgła jest już koloru dobrze wypieczonego kurczaka. No w dupę! Nie ma łodzi, ale za to jest sterta bali, które wieśniacy niedawno spławiali. Nie ma co czekać, trzeba brać, zanim się gmina upomni, więc niewiele myśląc włożyłem pas na siebie, zepchnąłem jeden pień i zacząłem żeglować. Duma, z bycia kapitanem na okręcie bojowym była przeogromna.
·          
Dwa dni później, po zmierzchu, zmierzałem już w stronę karczmy „Pod Kiepem”, gdzie lokalne zbiry raczyły się, rozcieńczanym przez cwanego barmana, piwem. Od razu i z hukiem wpierdoliłem się na zaplecze, gdzie żwawo wyskoczyło z pochew cztery szable i kordelas.
- Proszę, proszę, kogo to widzimy? Czyżby to nie ten kmiotek, który próbował dołączyć do nas kilka dni temu? – spytał ospowaty. – Masz dla nas coś ciekawego? Jeśli nie to spieprzaj stąd, póki masz jeszcze czas, durniu.
- A czy coś takiego robi na was wrażenie? – rzekłem, rzucając na stół żelazny pas.
Zaplecze ryknęło gromkim śmiechem, nadziewanym klepaniem się po brzuchu i załzawionymi oczami.
- Osz ty skurwysynu! – ryknął barczysty, który ledwo trzymał się teraz na swoim krześle, zanosząc się od śmiechu. – To ty wywinąłeś  ten numer! Biednego komendanta chuj trafia, bo jego babę już świerzbi między nogami i ma chęci na pół oddziału. Nieźle się spisałeś, to przyznam.  Co do naszego spotkania, to bądź jutro przy tawernie, która jest dwie mile na południe od klasztoru. Mam nadzieję, że wiesz gdzie to jest?
- Wiem, nie musisz się martwić.
- No i właśnie takich ludzi lubię, konkret to podstawa. A teraz żegnam, nie masz już tu po co siedzieć.